„TOBIE NIE WOLNO TUTAJ UMIERAĆ” – Izak Goldfinger (1925-2014)
Izak Goldfinger jako jeden z tysięcy sądeczan przeszedł gehennę obozów, także KL Auschwitz. Często nazywano go ambasadorem Sądecczyzny w Izraelu. Droga życiowa Izaka Goldfingera to gotowy scenariusz na film, niestety dramatyczny. Jego życie to także opowieść o niezwykłej miłości do małej ojczyzny i ciągłych do niej powrotach.
Izak Goldfinger urodził się Tropiu w 1925 roku. Jego rodzina posiadała majątek ziemski. W 1941 r. z rodziną trafił do getta na Piekle w Nowym Sączu. Zamieszkał na ul. Moniuszki 27. Jeszcze mieszkając w getcie sądeckim był dowożony do obozu w Lipiu, gdzie ciężko pracował. Później trafił do Rożnowa. W 1942 r. zamiast ojca został aresztowany w getcie. Wtedy pożegnał się z rodzicami, bratem i siostrą. Został sam.
Wysłano go do obozu w Muszynie. Planował ucieczkę w sylwestra 1942/1943, ale wcześniej zlikwidowano obóz. Trafił do więzienia w Nowym Sączu. Jak wspominał spał w celi z 70 więźniami. Z 300 więźniami przeniesiono go do Tarnowa i osadzono w getcie dla niepracujących. Szybko znalazł pracę na folwarku i przeniósł się do getta dla pracujących. Na wiosnę 1943 r. został przeniesiony do obozu w Szebniach koło Jasła. Izak wspominał, że ciągle go bito. Zakwaterowano go w baraku po stajni, bez ogrzewania. Kąpał się raz na 2-3 tygodnie. Jak w większości obozów panował tam okropny głód.
W maju lub czerwcu Izak trafił do Rymanowa, podobozu Szebni. „Wszy tam panowały jak w mrowiskach” – mówił. Wielokrotnie był tam bity, pogryziony przez wilczura. Za jedno z przewinień otrzymał chłostę – 25 razów metalowym prętem objuczonym skórą: „Oni [koledzy] już byli bici i mówili, (….), że ja jestem duszą, a biją ciało”. Leżąc na koźle musiał odliczać razy, jak się pomylił to wymierzano ją od początku. Mylił się kilka razy. Następnie pracował w rafinerii niegłowickiej. Dramatycznie wspominał dzień likwidacji obozu w Szebni. 4 listopada 1943 r. odbyła się selekcja: „Psy szarpały ludzi, oni strzelają do ludzi”. Po jej zakończeniu 28 000 osób stłoczono nago w wagonach, po 100 osób. O pierwszej w nocy wyruszyli, bez wody i jedzenia. 24 godziny podróży wydawały się wiecznością.
5 listopada rankiem dotarli do celu, którym okazał się obóz Auschwitz. „Nawet muzyka grała z boku”- wspomina pierwsze chwile w nowym obozie. Josef Mengele przeznaczył go do pracy: „Dwa słowa: wiek, zawód. To mówię: wiek 18 lat, zawód murarz”. W łaźni kapo powiedział: „że tu przyjechaliśmy do obozu Auschwitz i czujemy to palenie ciał: Czujecie mięso co się pali? To są wasi koledzy, co się już palą. I tu macie jedno miejsce stąd wyjść-dokładnie przez ten komin, co oni wychodzą do raju!”. Po ogoleniu i dezynfekcji dostał nowe imię: numer 161154. „To znaczy życie. Nie wolno ci tu umierać” – powiedział więzień, który go tatuował.
Mieszkał w baraku nr 14, w obozie kwarantanny w Birkenau. Z racji, że więźniowie tu nie pracowali, nie dostawali wiele jedzenia. Funkcyjnych w obozie nazwał „sadystami i zboczeńcami”. Izak spotkał w Birkenau kolegę z Muszyny, Romana, który pracował „na Kanadzie”, gdzie sortowano rzeczy więźniów. Dzięki niemu dostawał dodatkowe pożywienie. Roman przekupił kapo i załatwił Izakowi lepszą pracę. Miał na platformie wozić ciała do krematorium: „To było nie do wytrzymania, ta praca, to było straszne widzieć tych ludzi, tak pobitych. Mieli połamane ręce i nogi (…) Usta mieli pokrzywione (…) Szczury wylatywały im z brzucha (…) były wielkie jak koty”. Pracę zaczynał rano. Proces przewożenia zwłok był zbiurokratyzowany, liczono je trzy razy: „Wozili to, jakby to był największy majątek, żeby ktoś nie uciekł, ktoś nie zginął”. Wśród ofiar widział niejednokrotnie swoich znajomych. Wspominał kanibalizm: „widziałem, że w nocy więźniowie wycinali u tych zabitych więźniów części ciała do jedzenia. Jak ktoś miał pośladki to mu te pośladki wycięli i zjedli to. (…) Oni twierdzili, że to słodkie mięso, w ogóle jest dobre, że trzeba to jeść jak się da”.
Nie mógł długo tego wytrzymać. W lutym 1944 r. Izak podał się za murarza i trafił do obozu Monowitz. Była potwornie mroźna zima. Aby się ogrzać więźniowie pod pasiaki podkładali zamiast podkoszulka tekturę. Wychodząc do pracy Izak nacierał ciało śniegiem, aby przystosować organizm do mrozu. Z biegiem czasu stał się doświadczonym pracownikiem, pomagał innym dzięki swojej pozycji i znajomościom. Zachorował na dyzenterię i trafił do szpitala. Spotkał tam kuzyna, który był załamany: „W jeden dzień na raz światło zgasło. Mówili: To twój kuzyn już na drutach jest”.
Następnie trafił do Sosnowca. Na wstępie, w miejscu gdzie miał pracować zobaczył w wiszące części ciał ludzkich, od pasa w dół. Miał pracować jako budowlaniec. Nie było widać efektów jego pracy, ale „w jeden dzień, tak gdzieś przed obiadem, nadleciały dwa samoloty, zrzucili jakieś bomby i skończyła się robota”. 16 I 1945 r. o 4.00 rano nastąpiła ewakuacja obozu. Odbył się marsz śmierci: „Był jakiś odpoczynek po jakiś 20 godzinach pędzenia”. Izak odmroził prawą nogę. Po drodze zdobył dla siebie nowe buty ściągając je z nieżyjącej osoby. Szli dwanaście dni na Śląsk, gdzie załadowano ich do pociągów. Warunki podróży były ekstremalne – do celu dojechało 300 osób, 565 zmarło w wagonach.
2 lutego 1945 r. w Mauthausen dostał kolejny numer: 125374. „W Mathausen zaczyna się nowa tragedia, nowe numery, nowe liczenia, nowe kopania, nowy barak”- mówił. Było tak zimno, że ludzie szukali ciepłych trupów, aby zagrzać sobie nogi. Głód był nie do opisania. Jedyną możliwością zjedzenia był kanibalizm po bombardowaniu: „kto chciał, to mógł jeść, bombardowanych ludzi, rozrywanych”.
W marcu został przeniesiony do Gusen. Więźniowie go ostrzegali, że to „ostatni etap piekła”. Pracowali budując i naprawiając samoloty w 14 tunelach. Pod ziemią była duchota i głód. Jadł błoto: „to błoto było jak guma do żucia”. Kiedy raz wyszedł za potrzebą, pobito śmiertelnie jego dwóch współpracowników. Jego też zaczęto bić, ale oprawca zmęczony poprzednimi ofiarami pozwolił mu żyć. Po likwidacji obozu odbył kolejny marsz śmierci, tym razem do Gunskirchen. Po nim dostał gorączkę, złapał tyfus i dyzenterię.
Kiedy zbliżał się front grzebano wszystkich martwych i umierających. Jeden z żołnierzy wrzucił go do masowego grobu, wcześniej dźgnął bagnetem. „Może to też dobre rozstrzygnięcie” – pomyślał. W 20 urodziny leżał w masowym grobie, odzyskując czasem świadomość. Obudził się po kilku tygodniach w szpitalu. Icchak Zilberszpilc z Czchowa, który zakopywał mogiły dostrzegł przyjaciela z Tropia w grobie i go uratował: „Ja już powinienem być trupem kilka razy. To był cud. To tylko Bóg ochronił mi gdzieś to życie”.
W 1947 r. wyjechał do Palestyny. Nie usunął numeru obozowego, choć jak każdy z więźniów miał taką możliwość. Całe późniejsze życie mierzył się z przeszłością. Opowiadał o niej młodzieży, był zapraszany na wykłady i prelekcję. Zapewne mierzył się z nią wtedy, gdy wracał do ukochanego Nowego Sącza, do Tropia.
Niewielu było takich, którzy tak oddychali Nowym Sączem. Niewielu było takich, którzy tyle nam powiedzieli swoim życiem o Zagładzie narodu żydowskiego i pokazali, jak pamiętać o tym tragicznych wydarzeniach. Nie zapomnimy o tym.
Łukasz Połomski