Wspomnienia o lwowskich Żydach – z relacji Tadeusza Wośkało
Tadeusz Wośkało urodził się w 1937 r. prawdopodobnie w Leszniowie koło Brodów, skąd pochodziła jego matka Aniela (z domu Machniak). Rodzina od lat zamieszkiwała Lwów. Mieszkali na Łyczakowie. Przed wojną, jego ojciec Andrzej (brat mojej babci), zarządzał targowiskami lwowskimi z ramienia magistratu. Po trudnych młodzieńczych latach (początek lat 30. XX w.), uzyskał przed sama wojną pewną stabilną pozycję ekonomiczną.
Najwcześniejsze lata które pamiętał Tadeusz Wośkało, to te z czasów okupacji, a były to bardzo traumatyczne wspomnienia. Miedzy innymi na jego oczach Niemcy zamordowali jego rodziców w piwnicy kamienicy, gdzie mieszkali. Są przedstawieni na zdjęciu poniżej razem z autorem wspomnienia. Jego matka zasłoniła chłopaka przed serią z automatu. Było też wiele innych, które dziecko nie powinno przeżyć.
Na początku okupacji (tzw. pierwsza sowiecka okupacja) mieszkał wraz z rodzicami w górnej części ulicy Łyczakowskiej, za rogatką łyczakowską. Gdy w 1941 r. Niemcy wkroczyli do Lwowa, w tamtej okolicy zaczęli się osiedlać Niemcy i zaczęła powstawała dzielnica niemiecka, musieli się przenieść. Przeprowadzili się bliżej centrum miasta, nieopodal krakowskiego bazaru. Zarówno moi dziadkowie, wraz z moim tatą, niedawno urodzonym (młodszym o cztery lata od Tadeusza), jak i jego rodzice, zamieszkali obok siebie w jednej kamienicy na Placu Teodora, w dzielnicy żydowskiej, obok największego lwowskiego targu. Rodzina trzymała się razem, tak miało być bezpieczniej.
U schyłku życia napisał kilka książek, aby przekazać wspomnienia, historię Lwowa i rodziny swoim wnukom. Poniżej cytowane fragmenty pochodzą z napisanej w 2018 roku książki „Siedem żywotów miasta Lwa”. Gdy ojciec wraz z rodzicami i jedną z ciotek wyjechał po wojnie do Polski, Tadeusz jako sierota, miał jechać z nimi. Dyskusje w gronie rodziny przedłużały się, trzeba było jechać, bo później mogło być już trudniej. Tadeusz został w końcu z drugim wujkiem i przeżył ciężkie lata we Lwowie w pierwszych sowieckich powojennych czasach. Udało mu się jednak skończyć Politechnikę Lwowską i zostać inżynierem. Nigdy jednak nie spotkał się później z moim ojcem. Gdy po wojnie, w latach 60. XX w. odwiedził rodzinę w Polsce, swoje ciotki, mój ojciec już mieszkał w Krakowie. Dużo rozmawialiśmy z wujkiem Tadeuszem on-line od lutego 2022 r. do właściwie jego śmierci w marcu 2023 r. Jego wspomnienia, które pisał z myślą o wnukach w Ukrainie, są cennymi wspomnieniami, wypełniającym też luki w rodzinnej historii. Z pozostałą w Związku Sowieckim po wojnie rodziną, spotkałem się wcześniej krótko (już w Ukrainie), tylko ze starszym bratem babci – Antonim, w 1996 roku, obiecując sobie następne spotkania. Nie udało się, niebawem po tym spotkaniu zmarł, był w podeszłym wieku, a odkładana z roku na rok podróż do Ukrainy i rodziny, o której wiedziałem, że mieszka we Lwowie i Złoczowie, doszła do skutku dopiero latem 2023 r.
Poniższe fragmenty wspomnień wujka, gdzie wspomina tragiczne losy Żydów we Lwowie, napisał Tadeusz Wośkało po ukraińsku, z myślą o wnukach z tamtej strony granicy.
Nie widziałem Żydów bitych na ulicach, zresztą jak ich zabierali, to oni się nie opierali, nie bronili się, nawet nie uciekali. Żydów we Lwowie nie rozstrzeliwano w granicach miasta, a takie publiczne rozstrzeliwania były i to prawie w centrum miasta (…)
Wraz z przybyciem Niemców moja rodzina przeniosła się bliżej centrum. Tam przenieśliśmy się do bardzo dużego mieszkania, którego część (w dwóch pomieszczeniach) była sklepem, a w innej mieszkały trzy rodziny żydowskie. Pamiętam nawet dwa nazwiska tych rodzin – Pordes i Szapiro, trzeciego nie pamiętam. U tych Szapirów, była dziewczynka w moim wieku – Lida i my się z nią zaprzyjaźniliśmy. Także nasi rodzice żyli w zgodzie, bo kuchnia była wspólna (…)
Jak Niemcy wkroczyli do Lwowa, niemal w pierwszych dniach pojawiły się ogłoszenia zobowiązującej Żydów do jak najszybszego zameldowania się w specjalnej żydowskiej administracji [Judenrat – przyp. S.R.]. Stopniowo zaczęto przenosić Żydów na nowo utworzony rejon, a raczej obóz zwany „gettem”. (…)
Getto było przepełnione, trzeba było przynajmniej minimalnie nakarmić tylu ludzi. Jeżeli chodzi o żywność, Żydzi musieli się zaopatrzyć sami. Zdrowi mężczyźni byli prowadzeni pod strażą do różnych prac w mieście, za co otrzymywali niewielkie racje żywnościowe. Strażnicy swobodnie wypuszczali z getta kobiety, mogły sprzedać niektóre rzeczy i kupić sobie jedzenie. Jeśli jednak policja znalazła coś drogiego, konfiskowała to przy bramie w getcie przy moście do Zamarstynowa. Niemcy, muszę powiedzieć, nigdy nie grzebali w torbach Żydówek, brzydzili się tego. Przypomina mi się tutaj historia z obierkami ziemniaczanymi. Mieszkaliśmy wtedy na samym Placu św. Teodora. Pod oknami dosłownie huczał duży targ krakowski. W naszym domu i w okolicznych domach mieszkało wiele rodzin żydowskich. Następnie Niemcy przesiedlili ich do getta. Z przyzwyczajenia, Żydówki, które zostały wypuszczane do miasta, udawały się na najbliższy bazar. Mamę dobrze znali (ale kto nie znał mojej matki – całe życie pracowała w żydowskich restauracjach i zawsze żyła w zgodzie z Żydami, mając wśród nich wielu kolegów). Tak więc one miały, u nas taką swoją bazę. Moja mama zbierała od znajomych, co kto mógł dać z żywności. W pewne określone dni przychodziły te kobiety z getta i matka je zaopatrywała. I tak, żeby prześlizgnąć się przez policję, moja mama kładła na jedzeniu obierki ziemniaczane w workach i to takie niezbyt świeże, żeby trochę „pachniało”. Gdy tylko policja zauważała te obierki, przepuszczała kobiety do getta bez rewizji. Do dziś pamiętam, jak te dwie lub trzy kobiety znalazł w naszym domu patrol niemiecki podczas obławy na bazar. Ale moja mama tak szwargotała po po polsko-niemiecku, podtykając swoje polskie dokumenty i tłumacząc, że to jej kuzynki, bo ich rodzina jest bardzo duża, że Niemcy zaśmiali się i zostawili nas w spokoju.Kiedy Niemcy zaczęli poważnie „sprzątać” getto, część Żydów próbowała uciec. Wielu z nich zostało ukrytych przez naszych ludzi w różnego rodzaju kryjówkach i bunkrach. Historycznie wiadomo, że wielu, zwłaszcza kobiety i dziewczęta, było ukrywanych przez mnichów i mniszki. Wszyscy, którzy ukrywali Żydów, doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa – rozstrzelanie bez sądu. Ale ludzie nadal podejmowali ryzyko i ratowali. Nasz metropolita Andriej Szeptycki pomógł w szczególności wielu. Część rodzin żydowskich otrzymywała pomoc w ukrywaniu się w lwowskich kolektorach kanałow od pracowników służb kanalizacyjnych. Umieszczono ich w ślepych zaułkach i komorach technicznych i regularnie zaopatrywano w żywność. Niemcy nie przeszukiwali tych tuneli, policja tylko zaglądała przez włazy, ale bała się zejść. Wiedzieli, że Żydzi, broniąc swoich rodzin, są gotowi na wszystko. Ocaleli prawie wszyscy Żydzi z kanałów.Na początku nie słyszeliśmy o rozstrzeliwaniu Żydów nigdzie w naszej okolicy, po prostu wywożono ich i przenoszono do getta. A z getta pociągi jechały koleją w kierunku Rawy-Ruskiej do obozu koncentracyjnego w Bełżcu (po stronie polskiej, około piętnaście kilometrów od obecnej granicy). Gdy getto zostało nieco „rozładowane”, resztki Żydów, którzy jakoś przeżyli, przywieziono tam siłą ze Lwowa i okolic. Wtedy faktycznie rozpoczęły się strzelaniny we Lwowie (poza miastem na piaskowych kamieniołomach przed lasem, w pobliżu obecnej Majorówki). Dowożono ich tam tramwajem linii nr 2. Jak dziś pamiętam, wagon awaryjnego tramwaju ciągnie niski, otwarty wagon pełen ludzi. Wszyscy stali blisko siebie, przyciśnięci jeden do drugiego, a na skraju wagonika siedziało dwóch konwojentów, nawet nie z automatami, ale z karabinami. Uciekaj jak chcesz i gdzie chcesz, ale nie pamiętam, żeby ktoś kiedykolwiek uciekał. Skazani ludzie sami szli na śmierć. Tramwaj wyjeżdżał z ulicy Żółkiewskiej, jechał poza teatrem i skręcał w lewo w obecną Aleje Swobody (wówczas Hitlera), przejeżdżał przez centrum pełne przechodniów i skręcał do Łyczakowskiej przez Plac Halicki. A tam Łyczakowską do rogatek. A potem pędzono ich na piechotę „na piasek”.W mieście nie słychać było strzałów, odgłosy były tłumione przez cmentarz i park Łyczakowski. Nasza grupa uczniów, jak uczyłem się w technikum, była tam prowadzona przez nauczyciela aby nam coś pokazać. Wtedy ktoś zaczął wybierać tam piasek, ale od razu zrezygnował, bo ludzkie czaszki i kości leżały pod stopami na każdym kroku. Ten nauczyciel szybko nas zabrał z powrotem. W czasie wojny wówczas getto zostało szybko opróżnione, Niemcy nikogo nie rozstrzeliwali, wywieźli ich do Bełżca. Kończyły się ostatnie dni niemieckiej okupacji Lwowa. I dosłownie w tych ostatnich dniach zdołali jeszcze wyrządzić krzywdę martwej już ludności żydowskiej. Na Placu Teodora, gdzie mieszkaliśmy, obok znajdowała się dawna żydowska synagoga [Synagoga Jakuba Glanzera – przyp. S.R.], a obecnie Centrum Kultury Żydowskiej. Ale rynek na noc, według ustalonego przez Niemców porządku, oczyszczano z wszelkiego rodzaju ławek, stołów i lad. I tak, gdy wyszliśmy wcześnie na podwórko, zobaczyliśmy, że cały plac jest zapchany czołgami. Na moich oczach jeden czołg, który stanął pod naszymi oknami, nagle zawrócił, odwrócił wieżę i uderzył w ścianę synagogi tuż pod oknem. Czołgiści roześmiali się, odjechali nieco czołgiem i sami wdrapali się do wyłomu. Nie widzieliśmy, co tam robią, ale potem kiedy Niemcy pojechali, chłopcy i ja też poszliśmy zobaczyć. Pamiętam, że wysoko pod sufitem był balkon. Chodziliśmy na ten balkon, zaprowadził nas tam kolega, którego matka była tam stróżem. W tym miejscu chciałbym zakończyć wspomnienia tamtego okrutnego i naprawdę mrocznego czasu. Ale czytam ponownie i niepokoi mnie myśl, że tak mało uwagi poświęciłem losowi tej dziewczyny Lidy z rodziny Szapiro. Bawiliśmy się z nią razem i była u nas częściej niż u siebie w domu. Zabrano już dwie rodziny i kiedy po nich przyszli i zabrali jej rodziców, ona była właśnie u nas. Moja mama owinęła jej głowę kocem płaszczem taty, żeby czasem nie płakała. Została z nami kilka dni. Ale pod naszymi oknami nasz lokalny schutzpolitsay zaczął chodzić i krzyczeć, żeby oddali mu piękne meble huculskie, bo to żydowskie. Krzyczał, że na pewno przyjdzie z rewizją. Może by nie przyszedł, bo bał się trochę taty, ale rodzice nie chcieli ryzykować i oddali mu meble przez okno, bo mieszkaliśmy na parterze. A o Lidę najwyraźniej się bali. Bo gdyby dotarło do Niemców, nie pomogłoby to, że mój ojciec zajmował wysokie stanowisko w magistracie. Rozmowa byłaby krótka. Następnego dnia Lida zniknęła z naszego domu i powiedziano mi, że zabrali ją jej krewni. Po tym wszystkim moja matka kategorycznie odmówiła zamieszkania w tym mieszkaniu i w tej okolicy. Bardzo chciałbym, żeby ta dziewczyna z mojej przeszłości wiedziała, że nie zapomniałam i pamiętałem przez te wszystkie lata. Czy ona jeszcze żyje? Kto wie? Z powodu śmierci rodziców nigdy nie dowiedziałem się dokąd została zabrana. Może uratowali ją dobrzy ludzie lub nasze zakonnice, bo mama i tata wielu z nich dobrze znali.
(z ukraińskiego tłumaczył Sylwester Rękas)
Тадей Воськало, Сім життів міста Лева, Золочів 2018
Sylwester Rękas